czwartek, 2 czerwca 2016

Les Discrets [1]

       Dawniej lubiłem francuski, dziś, prawdę mówiąc, jakoś niespecjalnie mnie porywa. Od razu sprostuję, że nigdy się go nie uczyłem. Podobnie (myślałem sobie) będzie z francuską muzyką, dość specyficzną zresztą; większość tego, co słucham, wywodzi się albo ze Szwecji i Finlandii, albo Niemiec, albo Stanów Zjednoczonych, albo - oczywiście - Polski. Francja w tym zestawieniu prawie się nie pojawiała. Nikogo nie zaskoczę, bo wszyscy pewnie już się domyślają, do czego to zmierza - otóż w pewnym momencie trafiłem na grupę kilku naprawdę interesujących francuskich wykonawców, oscylujących ze swoją twórczością na szerokich i niezwykle różnorodnych pograniczach rocka i metalu. I wnoszących do tej pięknej muzyki odrobinę francuskiej finezji i prawdziwie francuskiego romantyzmu. Wiecie, takiego czegoś, czego czasem na próżno szukać w muzyce, przykładowo, skandynawskiej (bądź co bądź genialnej według mnie). Dziś właśnie chciałbym przedstawić Wam jednego z tych wykonawców, świetnie łączącego mroki melancholii i rocka z wspomnianą nutą typowego dla Francji romantyzmu. Panie i Panowie, przed Wami formacja Les Discrets.
       Zanim zacznę właściwą opowieść, pozwolę sobie jeszcze na małe preludium. Lato tuż za rogiem, dni są coraz dłuższe, a noce coraz krótsze. No i ten wszędobylski upał... Na pierwszy rzut oka (ucha?) niekoniecznie pasuje to do atmosfery i treści niniejszego bloga. Czegoś jednak słuchać trzeba, nie sposób ograniczyć się tylko do jesieni, zimy i wczesnej wiosny, prawda? Dlatego właśnie wybrałem na ten czas Les Discrets; już za chwilę przekonacie się, że ich muzyka, nie rezygnując z wspominanego już romantyzmu, sprawdza się zarówno w chłodny, deszczowy wieczór, jak i w ten ciepły, letni, gdy okna pootwierane są na oścież, drzewa szumią tysiącem zielonych liści, a słońce tak tęskni za Ziemią, że postanawia na nią wrócić jeszcze w środku nocy. 
       Zacznijmy więc. Dawno nie pisałem, więc zapraszam dziś na nieco dłuższą opowieść. Zanim jednak nakreślę parę słów o samym zespole, niech zacznie grać muzyka. Przed Wami utwór La Traversée, czyli po polsku "przejście". 


     Już od pierwszych taktów utworu słychać pewną różnicę w stosunku do tego, co pojawiało się na blogu do tej pory, prawda? Tym razem jest jakoś tak cieplej, choć wciąż melancholijnie. Skoro więc koncert rozpoczęty, pozwólcie, że wreszcie przedstawię Wam Les Discrets. Na ten moment zespół tworzą dwie osoby. Liderem jest Fursy Teyssier, człowiek na wskroś przesiąknięty sztuką. Jest kompozytorem i grafikiem zarazem. Przeżyłem niezły szok, gdy dowiedziałem się, jak wiele okładek różnych wykonawców, zostało zaprojektowanych właśnie przez niego. Dodam, że wiele z tych dzieł sztuki znajduje się w mojej osobistej czołówce najlepszych "cover artów", a że tyczy się artystów, których muzyce po drodze z moim gustem, nieraz będę miał okazję je tu prezentować. Gdy wpiszecie w wyszukiwarce jego nazwisko, z łatwością odnajdziecie stronę internetową, na której można zobaczyć jego liczne, fascynujące prace. Wracając jednak do samego zespołu, Fursy jest jego wokalistą, gitarzystą i basistą w jednym (poza koncertami oczywiście, gdy wszystkiego na raz robić się zwyczajnie nie da ;) ). Drugim wokalistą, a raczej wokalistką, jest Audrey Hadorn, która pisze teksty większości utworów Les Discrets. Do niedawna trzecim członkiem formacji był perkusista Jean "Winterhalter" Deflandre. 
      Sama nazwa zespołu jest ciekawa, bo oznacza tyle, co "dyskretni". Tak, ta muzyka jest w pewnym sensie dyskretna. 


      Od lewej Fursy, Audrey i Winterhalter. Bardzo lubię to zdjęcie, jest takie urokliwe i klimatyczne. Przyznajcie, że Fursy Teyssier wygląda jak typowy francuski lub włoski artysta. Burza włosów, trochę niedbały zarost no i ta piękna koszula z kamizelką i frakiem (przyznam się Wam, że sam na taki ciuch poluję ;) ). Z kolei Audrey w tej białej sukience jest tu definicją wszystkiego, co urocze. Sepia, która towarzyszy wszystkim zdjęciom Les Discrets z tej sesji, też robi swoje. Jak dla mnie, zespół wygląda trochę jak żywcem wyjęty z XIX lub początków XX wieku.
       To jeszcze jedna fotografia, tym razem nieco inna. Również w klimacie lata, ale tym razem nie staromieszczańskiego, a bardziej wiejskiego, na łonie natury. Pozwolę sobie już bez podpisów, wierzę, że poradzicie sobie z identyfikacją :)


      Wróćmy jednak do muzyki! Jak Wam się podoba? Jak dla mnie idealnie pasuje do obecnej pory roku. Jest taka lekka, ale niebanalna. Niezwykłości i swego rodzaju "południowości" dodają jej choćby te tamburyny, które ciągle zdają się brzęczeć w tle. Słyszycie je? Tak sobie płynie i płynie ta piosenka, jak wieczorny wiatr, jak zapach kwiatów. I wydaje się żyć, tętnić dziesiątkami różnych odgłosów natury. Równie dobrze może nas też jednak zabrać na romantyczny wieczór do miasta. Wsłuchajcie się w to wyciszenie, które pojawia się w 4:09. Te ciche gitary brzmią tak, jakby narodziły się właśnie w samym środku letniej nocy. Po chwili dołączają do nich też nieco wycofane głosy Fursyego i Audrey. Zdają się być jak para zakochanych, którzy nucą sobie wzajemnie do ucha piosenkę płynącą z najgłębszych zakamarków serc, a wszystko dzieje się w starym, osobliwym mieszkanku przy wąskiej, brukowanej uliczce w samym środku pogrążonego w czerni nocy Paryża i w takt ciepłego, letniego wiatru, który wdziera się do środka, przez otwarte na oścież okno. Gdzieś w oddali pod kamiennym mostem szumi sobie Sekwana. No a oni po francusku śpiewają, a francuski w takiej sytuacji jest baaardzo na plus.
      Sięgnijmy teraz po kolejny utwór, Le Mouvement Perpétuel, po polsku mniej więcej "ciągły ruch". Ta piosenka nie rezygnuje z klimatu swojej poprzedniczki, jest może nieco bardziej nostalgiczna i taneczna zarazem. Tak tak, to nie pomyłka. Zresztą, przekonajcie się sami.


      Jej najbardziej charakterystycznym motywem jest ta trochę "dzwoneczkowato" brzmiąca gitara, która przewija się przez całe siedem minut utworu. Tak sobie ciągle brzęczy i brzęczy, jak koła zataczane romantycznym walcem na parkiecie (drewnianym, lub pokrytej rosą trawy), jak falująca w wirze tańca sukienka. A z drugiej strony przywodzi na myśl samotnego, ulicznego grajka z paryskiej starówki, który umila dziś wieczór kolejnym parom zakochanych... Czujecie to? ;) 
       Le Mouvement Perpetuel pojawia się na płycie zaraz po La Traversée. Właśnie, płyta! Chodzi o drugi album studyjny Les Discrets, zatytułowany "Ariettes Oubilées..." ("zapomniane arie", ach ;) ), który wydany został w 2012 roku. Okładka to oczywiście dzieło Fursyego Teyssiera, zobaczcie sami:



     Jak już na blogu wspominałem,  ja na sztuce się nie znam, więc jeśli ją tu opisuję, robię to z pozycji absolutnego amatora. I na moje laickie oko, jest niesamowita. Romantyczno-elegancka i mroczna zarazem. Gdy zobaczycie kilka prac Fursyego, dostrzeżecie w nich pewne wspólne elementy. Pewien rodzaj eteryczności (widzicie to zamglenie obrazu?), nostalgii, folkloru, a nawet grozy. Jeśli przyjmiemy, że postać z okładki żyje, to czy to samo można powiedzieć o jego ukochanej, której suknię trzyma na rękach? Ściana za nim jest trochę przerażająca, nie sądzicie? Z drugiej strony, czerwień kwiatów, choć stanowi zaledwie małą część całości, działa z niezwykle ożywczą mocą. Ciekawe jest to, że na pierwszy rzut oka wydaje się, iż obraz przedstawia smutnego kelnera w eleganckiej, paryskiej restauracji sprzed kilkudziesięciu lat. Też macie takie wrażenie?
      Przy okazji zwróćcie uwagę na samo logo zespołu. Jak dla mnie jest piękne.
      Na dziś mam jeszcze jeden utwór. Także łącznie, ponad dwadzieścia minut francuskiej muzyki. Po takiej przerwie nie ma co sobie żałować! Zresztą, kto wie, kiedy następne spotkanie - sami rozumiecie, sesja i te sprawy... ;)
      Tym razem przenieśmy się dwa lata wstecz, do roku 2010, gdy Les Discrets wydają swój debiutancki krążek, "Septembre et Ses Derni
ères Pensées".
   


     O ile poprzednia okładka była piękna, o tyle ta jest moją ulubioną, jeśli o Les Discrets chodzi. Łał, jedno wielkie łał. Jest w niej wszystko, romantyzm, prostota, groza, melancholia, mrok, nadzieja... W tym miejscu muszę Wam wyznać, że ogólnie mam lekką słabość do ptasich motywów na okładkach albumów. Przypuszczam, że to trochę wina Katatonii (choć to opowieść na inny wieczór), tak czy siak, "Septembre et Ses Dernières Pensées" Les Discrets wpisuję się w tę stylistykę idealnie. 
      Tak do końca nie wiemy, czy to ptak, choć w jakimś stopniu na pewno (dziób). Postura i ręce (czy ręce to odpowiednie słowo?) sugerują jednak, że nie do końca. Może tak Fursy Teyssier widzi życie? Albo wspomnienia, tudzież przyszłość? Rety, mógłbym się w nią wpatrywać godzinami. Para zakochanych trzymająca się za ręce na pierwszy rzut oka wydaje się być zgubiona, nie macie jednak wrażenia, że wbrew pozorom nic im nie grozi? Że jest w nich coś, co pokonuje ten strach? A może strachu nie ma w ogóle, bo tajemnicza postać, którą spotykają tak właściwie straszna nie jest, jest po prostu specyficzna... Nie sposób też przejść obojętnie wobec kolorystki tego obrazu, wyraźniej smutnej i mrocznej. Łał, jedno wielkie łał... ale dobra, przejdźmy do muzyki.
     Na koniec przygotowałem chyba mój ulubiony utwór Les Discrets, zatytułowany dla odmiany Song For Mountains. I nie chodzi tylko o to, że kocham góry; ta piosenka jest jest po prostu niesamowita.


     Piosenka zaczyna się szumem deszczu, tak, jakby pisana była dla wszystkich górskich wycieczek, które skończyły się w wynajętym pokoju, z nosem przy szybie okna, za którą we mgle i strumieniach wody lejącej się z nieba majaczyły zarysy gór. Gitara, która wprowadza nas do utworu jakoś tak wyjątkowo mocno dotyka serca, nie sądzicie? I jest w niej zarazem coś... orzeźwiającego. Potem przez chwilę robi się jakby cieplej, ale tęsknota za czymś, jakieś źródło niezwykle osobistych przeżyć bije tu wyjątkowo mocno. Śpiew Fursyego zdaje się tu gonić wyjątkowo ważne wspomnienia, jakby próbując utrzymać je przy życiu, zachować, obudzić... Bo tak to chyba jest, wspomnienia żyją, dopóki się je przywołuje, czyż nie? Utwór, choć jeszcze bardziej melancholijny, niż poprzednie, wciąż wpisuje się w charakterystyczny dla Les Discrets styl. Jak wspomniałem wcześniej, w środku ich muzyka zdaje się grać setką przeróżnych odgłosów, całą wręcz orkiestrą, a przy tym jest tak idealnie kameralna i osobista. Tak ciepła i tęskna. Znakomicie sprawdza się latem, zarówno podczas  solidnej burzy, jak i spokojnego wieczoru, ale już teraz mówię Wam, że ma też siłę wstrząsnąć człowiekiem jesienią, gdy całe to lato powoli będzie się stawało wspomnieniem...
      A co do samej Song For Mountains, przyznam, że mnie w swoje sidła à la femme fatale złapała dopiero po pewnym czasie, zupełnie niespodziewanie. Pamiętam, jechałem wtedy busem z Katowic do Krakowa, było zimno i deszczowo, a ja miałem trochę ciężki okres w życiu. Oj, chwyciło za serce... I tak to też chyba jest, że muzyka tym mocniej do nas przemawia, tym mocniej się z nami wiąże, im większym emocjom towarzyszy. Bo to, że je wywołuje, to jedno, ale przecież może być też na nie odpowiedzią.
     Cóż, będziemy kończyć. Tekstów piosenek nie cytowałem dziś celowo. Nie znam francuskiego, a o ile się orientuję, prawo autorskie zabrania wykorzystywać dostępne na internecie tłumaczenia (jako cudze dzieła). Znajdziecie je sami bez problemu, polecam rzucić okiem. 
    Na koniec, podzielę się z Wami całkiem miłą informacją - w tym roku spodziewany jest kolejny, trzeci już album studyjny Les Discrets. Wśród wielu krążków na które czekam, z całą pewnością swoje miejsce ma i ten. A oczekiwanie umilać mogą dotychczasowe dokonania Fursyego i spółki. Nie tylko zresztą muzyczne. Dobranoc :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz