wtorek, 26 kwietnia 2016

Trees of Eternity [1]

     Wspominając Aleah Stanbridge, nie mogę nie przytoczyć zespołu, dzięki któremu usłyszałem ją po raz pierwszy. Jak nietrudno się domyślić, chodzi właśnie o Trees of Eternity. Jeśli chodzi o ich współpracę, w skrócie było to tak, że po wydaniu swojego dema w 2007 roku, Aleah została zauważona przez muzyków ze Swallow The Sun (którzy również tu zagoszczą, obiecuję ;) ). Szukali oni kobiecego głosu do nagrania na kilku utworach płyty, którą właśnie przygotowywali. I tak to się zaczęło. Gitarzysta Swallow The Sun, Juha Raivio, zachwycił się głosem (i zapewne osobą) Aleah, która przy okazji przedstawiła mu swoje własne kompozycje. Postanowili zrobić wspólnie coś więcej, niż tylko kilka piosenek - i tak właśnie powstało Trees of Eternity.


      Jak już wspomniałem, zespół ten był moim pierwszym kontaktem z Aleah. Do dziś pamiętam ten zachwyt, jaki wzbudziło we mnie odsłuchanie ich piosenek. Jedna, druga, trzecia... i czwarta, bo niestety zaledwie na czterech się skończyło. Tylko tyle znalazło się na wydanym w 2013 roku demie, zatytułowanym Black Ocean. Dodać muszę, że jest to bardzo dobre demo. Nie każdemu z pewnością wystarczy moja rekomendacja, więc spieszę donieść, że na znanej i szanowanej stronie zbierającą dane na temat muzyki metalowej i okołometalowej - Encyclopedii Metallum - krążek ten uzyskał średnią ocenę 97% (na 100). Przedsięwzięcie okazało się bardzo udane, choć patrząc tak ogólnie, chyba mało kto o nich słyszał, bo umówmy się - nie jest to jakiś super popularny typ muzyki :) Dla tych jednak, co "siedzą w klimacie", jest to jednak niemała gratka. W planach była cała płyta...
      Wystarczy na razie tego gadania. Niech muzyka powie sama za siebie. Zwróćcie uwagę, jak różne, a jednocześnie podobne, są te utwory w stosunku do solowych dokonań Aleah. Z jednej strony mamy większe zaplecze instrumentalne (dochodzi gitara elektryczna, perkusja, bas), lepszą produkcję, z drugiej - ten sam spokój, tę samą błogość i tę samą eteryczność.
(Nie chciała mi się wczytać miniatura, więc wklejam sam link.)


     Niezwykły utwór, prawda? Gitary nadają nieco bardziej drapieżnego charakteru, ale to wciąż kawałek spokojnej, eterycznej muzyki. To głos Aleah tutaj prowadzi, to ona swoją delikatnością czyni ten utwór tak błogim i tak lekkim. A chciałbym nieśmiało przypomnieć, że znajdujemy się obecnie gdzieś na pograniczu atmospheric doom metalu ;) Piosenka płynie spokojnie, ale zdecydowanie. Jest chłodna, a przy tym głęboka.
      Słuchając My Requiem mam wrażenie, jakby śpiewała je młoda dziewczyna, która tragicznie zginęła i teraz, w pewnym sensie, opłakuje swój los. Trochę jakby jej dusza unosiła się gdzieś nad jakimiś ciemnymi wodami, bagnami. I co najlepsze, wcale nie muszę do tego wczytywać się w tekst, by przekonać się, że tak jest w rzeczy samej. Nie chodzi tylko o klimat samej muzyki, ale również o sposób śpiewu. Taki jakby szeptany, prawda? Oczywiście oprócz kunsztu Aleah, ma w tym swój udział również elektronika i zabiegi miksujące. Po angielsku takie coś nazywa się "ghost vocals". W żaden sposób nie umniejsza to jednak głosowi Stanbridge - po prostu takie doszlifowywanie diamentu. Posłuchajcie pierwszych słów utworu, tych cichych, przeciągłych westchnień im towarzyszących... są takie piękne, tak poruszające czymś w środku... Sięgające samej głębi, samego "jądra". Słyszycie jak genialnie w ustach Aleah w tej piosence brzmi słowo "core"  na końcu jednego z wersów pierwszej zwrotki? Zwrotki, która rozpoczyna się bardzo delikatnie, bez perkusji. Ta włącza się nieco później, wprowadzając drobne napięcie... A potem, w refrenie następuje swoista eksplozja. Z tym, że jest to mała eksplozja; taki wewnętrzny wybuch gdzieś w zakamarkach introwertycznej duszy. Może nie tyle wybuch, co jakiś rodzaj apogeum. Apogeum czegoś. Pytanie brzmi - czego? Żalu...? Niespełnienia...? Tęsknoty...? 

     My Requiem było pierwszym utworem, który powstał pod szyldem Trees of Eternity. W głowie mi się nie mieści, jakiego znaczenia nabierają słowa wspomnianego refrenu tej piosenki w kontekście śmierci Aleah...

Too late you're calling out my name
To raise me up out of my grave
Alive in memory I'll stay
If you shun these waters where I lay

     Zastanawiam się, czy śpiewając je, kiedykolwiek przypuściła, że będą aktualne w stosunku do niej? Przypomina mi się historia Mozarta, który pod koniec życia pisał własne Requiem...
      Nie wiem, czy Aleah była świadoma swojej choroby. Jakże inaczej brzmiałyby te słowa, gdyby okazało się, że tak. Na myśl o tym przechodzą mnie ciarki...


      Weźmy teraz inny utwór. Na przykład tytułowy Black Ocean. Z całej czwórki tego dema, "poczułem" go najpóźniej, tzn. na początku jakoś nie mogłem się do niego przekonać. Kiedy jednak już to nastąpiło, również mnie zachwycił.


      Black Ocean zdaje się być o miłości, o bliskiej relacji dwóch osób. Nie do końca szczęśliwej, bo rozłączonej. Śmiercią? Problemami? Przeciwnościami losu? Znów przewija się motyw oceanu, wody, choć tym razem jest to metafora ogromu ciemności. A ja właśnie taką ciemną wodę widzę, gdy słucham Trees of Eternity. Do tego las i noc. Szare opary unoszące się tuż nad twardą od zimna ziemią. Nagie gałęzie drzew i wodę. Stojącą, czarną wodę.
     Nie mogę wyjść z zachwytu nad tymi przeciągłymi, śpiewanymi westchnieniami - takimi, jak choćby w 3:11, na słowie "ocean"...
       Na koniec dwa obrazki. Pierwszy to okładka Black Ocean. Jest prosta, ale bardzo mi się podoba, szczególnie niesamowita czcionka w logo zespołu. Zobaczcie sami:


      A drugi obrazek jest szczególny, bo od niego wszystko się zaczęło - gdzieś mi mignął w internecie, zaintrygował - i tak poznałem Trees of Eternity oraz Aleah. Potem jeszcze wcisnąłem "play" - i przepadłem.
        W wodzie. Stojącej, czarnej wodzie.



   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz